powroty
Witaj Wroclawiu otulony delikatnymi powiewami wczesnej wiosny. Wroclawiu za ktorym pierwszy raz nie tesknilem. Wroclawiu, do ktorego wrocilem i juz chwile pozniej marzylem tylko o tym zeby znow wyjechac. Witaj moje miasto, w ktorym trzyma mnie juz tylko jedna osoba.... jeden ostatni przyjaciel.
PAMIETNIK NARCIARZA, czyli jak cichy 4 dni na nartach jezdzic sie uczyl:
DZIEN I:
przed wyjazdem
"to se ne da", czyli cztery osoby, kazda z torba podrozna, plecakiem i butami narciarskimi + 3 komplety nart z wiazaniami i jeden snowboard a wszystko to trzeba zapakowac do daewoo lanosa.... mision impossible. a jednak jakims cudem sie udalo. tapicerka lekko porysowana narty trzymane pod pacha, zero komfortu ale wkoncu ruszylismy.
na miejscu:
"no wiec to jest kawalek za Zielencem i trzeba troszke przejsc" - to troszke okazalo sie wiecznoscia gdy idzie sie z torbami przez zaspy i wpada sie co chwile w snieg po pas. wkoncu dotarlismy do domu..... mialem juz dosc narciarstwa choc jeszcze nart nie zalozylem. idziemy odpoczac.
na stoku:
nie mozna przeciez calego dnia spedzic w domu. ruszamy na stok. zalosc i zenada, czyli cichy probuje jezdzic. wszyscy poza Bartem, ktory meczy sie z wiazaniami swojej dechy probuja mi pomagac, tlumaczyc, pokazywac, uczyc.... nic nie wychodzi. co chwile laduje z twarza w sniegu. rekord to 5 metrow jazdy. nie umiem skrecac, nie umiem hamowac, jazda plogiem to jakas niepojeta abstrakcja. "karze" sie tym ze nie kupuje karnetu na wyciag i po kazdym upadku musze wnosic sprzet na gore. Po trzech godzinach nie wiem jak sie nazywam. Lezalem ze sto razy. Dalej nic nie umiem. Wszystko mnie boli. Na szczescie nadchodzi wieczor. Wracamy do domu. Jestem wsciekly na swoja nieporadnosc.
DZIEN II:
od rana mamy jezdzic, ale oczywiscie zwlekamy sie z Bartim z lozek dopiero kolo poludnia. no nic, caly dzien przed nami.... a konkretnie 4 godziny jezdzenia. Robimy herbatke z pradem.... jedyne co jak narazie udaje mi sie na stoku :) Motywacja jest jeszcze wieksza niz pierwszego dnia. Musze sie nauczyc. Co to ma znaczyc ze ja czegos nie moge albo nie potrafie? Z kazdym kolejnym upadkiem zlosc i ambicja daja mocniej znac o sobie. Wkoncu pojawiaja sie pierwsze postepy. Umiem skrecac w lewo........ bach....... leze, ale juz jest lepiej. Zanim sie wywroce umiem juz skrecic. Szkoda ze tylko w lewo i szkoda ze nie umiem sie zatrzymac bez ladowania w sniegu. Dalej jezdze na najmniejszej gorce i dalej nie jestem w stanie z niej zjechac bez kilku upadkow po drodze. Na koniec dnia...... CUD...... zjazd z polowy wysokosci gorki zakonczony skretem w lewo i zahamowaniem. DUMA i zbiorowa euforia. Jednak nie jestem taki beznadziejny. Probuje jeszcze raz....... leze....... no coz, nie moge przeciez robic postepu zbyt szybko. Wracamy do domu..... ciagna mnie do domu, po dwoch udanych probach hamowania (na tysiac prob zakonczonych wywrotka) mam taka motywacje ze mimo zapadajacego zmroku nie chce wracac do domu. Zostaje przeglosowany. Wracamy.
DZIEN III:
Plecak idzie jak zwykle do przechowalni a ja na stok. "dzisiaj juz napewno bedzie dobrze"......... leze. No coz.... trudne poczatki dnia. Aga i Piter dalej staraja sie pomagac mi jak tylko moga, zwlaszcza Aga. Dalej nie rozumiem tego co do mnie mowia ale zaczynam to czuc. UDALO SIE. Skrecam w lewo i umiem sie zatrzymac. Zebym jeszcze tylko umial kontrolowac szybkosc. Zaczynam robic szybkie postepy.
DZIKO!
Ja jezdze! :)
Skrecam w lewo, hamuje, zatrzymuje sie kiedy chce, rewelacja. czasami nawet uda mi na sekunde zmienic kierunek jazdy w prawo :)
Pod koniec dnia jezde juz z plecakiem w ktorym mam sprzet za ponad 2500 zlotych...... ale jest u mnie bezpieczniejszy niz w przechowalni...... juz sie nie wywracam :)
SUPER. Scigam sie z Bartim, on na desce ja na carvingach. Ostra jazda.
Znowu musza mnie niemalze sila sciagac ze stoku.
DZIEN IV:
ostatni dzien. zalamanie pogody. piekne slonce zostalo zastapione przez gesta mgle, a snieg na stoku zamienil sie w lod. ale i tak jest super. skrecam w lewo i w prawo, przyspieszam i hamuje kiedy chce, juz wiem o co chodzilo z tym jezdzeniem plogiem. REWELACJA. kocham narty. szkoda ze trzeba wracac.
znow sie pakujemy. idzie nam to jeszcze gorzej niz przed wyjazdem. wkoncu siedzimy w aucie i ruszamy czyms co przed zamiecia bylo podobno asfaltowa droga.
Fantastyczny wyjazd. Nawet nie jestem pewny czy zaczalem kumac o co chodzi w tym sporcie dopiero trzeciego dnia czy juz drugiego. Niewazne. Najwazniejsze ze wkoncu sie wyrwalem z Wroclawia i spedzilem fantastyczne cztery dnia, z trojka niesamowitych osob. Umocnilem sie w tym, ze Barti to prawdziwy przyjaciel, jedna z tych nielicznych osob ktore znam, a o ktorych moge powiedziec: "chcialbym byc taki jak on", a Piter i Aga...... beda klasycznym polskim malzenstwem w ktorym kobieta rzadzi..... wspanialym malzenstwem dobrych ludzi. Chyba im zazdroszcze :P
Wady wyjazdu:
1) za szybko sie skonczyl
2) 4 centymetry kwadratowe wyrwanej skory na prawej nodze....... no ale to i tak cud ze nic powazniejszego sobie nie zrobilem. w pewnym momencie bylem pewny ze sie polamie... a tu nic :) no i moze moje lydki wygladaja dosc zabawnie, gdyz w ich owlosieniu zarowno na lewej jak i na prawej nodze w pewnym momencie wystepuje nienaturalna lysa polana...... ale i tak mialem dobre buty.... prawie nie obcieraly :D
No to sie rozpisalem, ale tak rzadko ostatnio pisuje bloga, ze jak juz tu jestem to sobie szaleje :)
Myslalem ze ten tydzien z emocjonalnego punktu widzenia bedzie dla mnie duzo trudniejszy niz w rzeczywistosci byl.
btw: nie moge zbyt czesto zmieniac telefonu. Dwa miesiace temu zmienilem telefon i .... dalej usilnie wklepywalem w nowa sluchawke stary pin... ale tylko trzy razy...... wiecej nie chcial :P
dopisek: zapomnialem ze dzis 14 luty. wszystkiego najlepszego z okazji geniuszu amerykanskich marketingowcow, ktorzy patrona epileptykow zamienili na ekonomiczny cud i pod szyldami wyzszych uczuc trzepia gruba kase. <powiedzial cichy, ktory znow moze byc obiektywny co do tego "swieta" bo go ono nie dotyczy>